Było we wrześniu
Wrzesień był dla mnie bardzo nietypowy. Z powodów zdrowotnych praktycznie cały miesiąc spędziłam… w domu. Najpierw tydzień zwolnienia lekarskiego, potem praca zdalna – dla kogoś przyzwyczajonego do aktywnego spędzania czasu i sporej ilości zajęć było to całkiem nowe doświadczenie. Momentami nie było łatwo, ale cała sytuacja miała też plusy. Znalazłam czas żeby trochę odpocząć, poczytać, zastanowić się nad planami na przyszłość no i rozwinęłam skrzydła w Project Life. Ale o tym za chwilę.
Na dobre wkręciłam się w kursy online dostępne na portalu Coursera.org. Kursy dostępne są w wersji darmowej, z tym zastrzeżeniem, że nie otrzymasz po ich realizacji certyfikatu potwierdzającego ukończenie. Musisz tylko przy zapisie (Enroll) kliknąć opcję “Audit only”. Jeśli zależy Ci na certyfikacie – wybierz opcję płatną. Pierwszym kursem, jaki zrealizowałam był Design Thinking for Innovation – o tym, jak znajdować nowe, odkrywcze rozwiązania, które w pełni odpowiedzą na stojące przed Tobą wyzwania i jak zmienić sposób myślenia, by sprzyjał innowacyjności. Zostało mi w głowie kilka na prawdę konkretnych informacji i już zaczęłam wprowadzać je w życie.
Ponieważ pierwszy kurs oceniłam jako zdecydowanie wysokiej jakości (materiały tworzone są przez naukowców z uniwersytetów na całym świecie), nie zastanawiałam się zbyt długo nad zaczęciem kolejnego. Tym razem padło na Inspiring and Motivating Individuals, czyli coś, co przyda mi się w zarządzaniu zespołem. Po pierwszym tygodniu jestem z niego bardzo zadowolona. Odpowiada mi, że kursy są podzielone na krótkie moduły i mogę dowolnie zaplanować ich realizację w czasie, nikt mi niczego nie narzuca. A że opierają się głównie na materiałach video – czuję, jakbym po prostu siedziała na ciekawym wykładzie.
Skoro siedziałam sporo w domu i do tego przez jakiś czas nie pracowałam, to co robiłam? Oczywiście… czytałam książki! We wrześniu miałam wyjątkowego nosa do wyboru lektur, bo każda na swój sposób mnie zainspirowała. Zaczęłam od Narysuj swoje myśli – to taki podręcznik wizualnego przedstawiania pomysłów. I jest to na prawdę świetna książka. Autor obala na początek kilka mitów – okazuje się, że do takich bazowych rysunków nie potrzeba wcale talentu Picassa. Opierają się na najprostszych kształtach jak strzałki, figury geometryczne, sylwetki. Tyle to nawet ja umiem. Rysunki, nawet te nagryzmolone na barowej serwetce, mają wielką moc przekazywania esencji pomysłu – znacznie skuteczniej niż rozwlekłe prezentacje czy długie wywody. Bo ludzie lubią, jak mówi się do nich prosto i wizualnie. Szybciej rozumieją. Więcej zapamiętują.
W książce, najbardziej spodobała mi się klasyfikacja prostych schematów, które można wykorzystać do prezentacji czasu (np. oś, sekwencja), terenu (mapa, mapa koncepcyjna, strefy wpływów), danych ilościowych (rozmaite wykresy – jak wybrać najlepszy?), czy procesów (schematy blokowe). Po przeczytaniu ostatniej strony czułam, że wyposażono mnie w nowe narzędzia i zaczęłam ich od razu używać – na razie nieudolnie, ale ćwiczę. I mam przy tym świetną zabawę.
Kolejną książką po którą sięgnęłam była Co ludzie sukcesu robią przed śniadaniem. Czaiłam się na nią już od dawna i spełniła moje oczekiwania. Ściślej mówiąc to nowe wydanie składa się z trzech części – co ludzie sukcesu robią przed śniadaniem (część 1), w weekendy (część 2) i jak pracują (część 3). Zdecydowanie najbardziej spodobała mi się część pierwsza – szukałam inspiracji i jak widzieliście w poście 30 rzeczy do zrobienia na dobry początek dnia, od razu zaczęłam te inspiracje wdrażać w życie. Kolejne dwie części nie zawierały już wiele nowych dla mnie informacji i były bardziej odtwórcze, ale i tak czytało się je przyjemnie, zwłaszcza niezliczone przykłady wzięte z życia rozmówców autorki.
Przygotowując warsztat na spotkanie mojego zespołu szukałam z kolei materiałów na temat z angielskiego zwany personal accountability. Nie lubię nadużywać obcojęzycznych terminów, ale polskie tłumaczenie “odpowiedzialność” nie do końca oddaje istotę tego pojęcia. Chodzi o osobiste zaangażowanie, determinację i właśnie odpowiedzialność za realizację planów, projektów. Traktowanie ich jak swoich własnych i podejmowanie działań, żeby udały się mimo potencjalnych przeszkód. Przeciwieństwem takiego myślenia i zachowania jest szukanie wymówek, usprawiedliwień, zrzucanie winy i odpowiedzialności na innych, prokrastynacja, myślenie w kategoriach ofiary – “nie mogłam tego zrobić, bo okoliczności były niesprzyjające”.
Zafascynował mnie ten temat (znalazł nawet odzwierciedlenie w poście), jest bardzo bliski mojemu sercu, bo należę do takich osób, które albo coś robią z zaangażowaniem, albo nie robią tego wcale. W tym chyba moja siła. Niektórzy mówią, że jestem nawiedzona. Jak w coś wierzę to wsiadam w czołg i jadę:). Mam oczywiście swoje dołki, kiedy tracę motywację i energię, ale zawsze jakoś udaje mi się je odzyskać.
Przy okazji przygotowań do warsztatu – trafiłam na świetną książkę na ten temat: Question behind the Question Johna Millera. Niestety polskie wydanie chyba nie istnieje, a szkoda. Autor nie tylko dzieli się niezwykle inspirującymi historiami, na bazie których tłumaczy zasady i zalety bycia odpowiedzialnym i zaangażowanym, ale też opisuje banalnie proste narzędzie do zmiany sposobu myślenia na bardziej odpowiedzialny – zadawanie odpowiednich pytań. Takie pytanie powinno zawierać 3 składniki: zaczynać się od Co lub Jak, zawierać zaimek Ja oraz skupiać się na działaniu. Na przykład “Co ja mogę w tej sprawie zrobić?” albo “Jak ja mogę zareagować?”.
Kiedy zaczynamy pytanie od Kto, Kiedy lub Dlaczego – przesuwamy skupienie poza obszar naszego wpływu. Nie znaczy to, że powinniśmy w ogóle zrezygnować z nich na co dzień, pomagają na przykład zrozumieć lepiej sytuację. Miller zachęca jednak, by nie traktować ich jak wymówki w obliczu decyzji o podjęciu odpowiedzialności, działania wobec wyzwania. Wtedy najlepiej przede wszystkim zapytać “Co ja mogę w tej sprawie zrobić”. Świetna książka – bardzo polecam. Temat personal accountability jest ważny zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym. Kto nie ma czasem tendencji do przerzucania odpowiedzialności na innych ludzi, okoliczności, brak czasu lub natłok obowiązków niech pierwszy rzuci kamień. Warto ćwiczyć postawę odpowiedzialności.
We wrześniu przeczytałam też książkę Kasi Kędzierskiej Chcieć mniej i nie zawiodła mnie. Podobnie jak blog Simplicite.pl, który czytam od dłuższego czasu charakteryzuje się po prostu wysoką jakością. Pierwsza część to przedstawienie minimalizmu jako filozofii życia, odwołanie do wartości i sposobu myślenia, które leżą u jego podstaw. Kilka bardzo ciekawych, minimalistyczych historii czytelniczek bloga. Druga cześć to z kolej już bardzo konkretne porady, jak wcielić ten minimalizm w życie. Podoba mi się, że Kasia nie popada w przesadę, nie przekonuje na siłę, że to jedyna słuszna droga. Jak chcesz mieć milion rzeczy – miej, Twój wybór. Autorka po prostu przedstawi Ci swój sposób myślenia, a co Ty z nim zrobisz to już zależy od Ciebie.
Sama jakiś czas temu przekonałam się, że posiadanie szafy z której wysypują się ciuchy oraz komody, której szuflady urywają się pod ciężarem papierów zwyczajnie mnie przytłacza. Zaczęłam się pozbywać niepotrzebnych rzeczy i odkryłam, że to sprawia mi przyjemność. Nadal jednak mam tych rzeczy całkiem sporo i nie zamierzam wcale iść w ascezę. Znalazłam swój złoty środek.
Mimo przebojów zdrowotnych, udało mi się jednak w ubiegłym miesiącu kilka razy wychylić nos z domu, a jedna z okazji była na prawdę wyjątkowa. Wreszcie wykorzystałam urodzinowy voucher od przyjaciół i skomponowałam własne perfumy. Uwielbiam piękne zapachy, ten czas był więc dla mnie wyjątkową przyjemnością. Pan “kompozytor” najpierw poinstruował mnie o filozofii łączenia ze sobą zapachów – znacie te różne nuty, czy akordy, czyli kolejne poziomy zapachów, które z różną szybkością się uwalniają, dzięki czemu perfumy w ciągu kilku godzin zmieniają swój zapach? Potem nastała część wąchania i wybierania moich typów na każdy z poziomów.
Ten wybór wcale nie był łatwy. Białe kwiaty, bez, cytrusy, drzewo sandałowe, różowy pieprz, imbir – to wszystko na prawdę pięknie pachnie! Drogą eliminacji, prób i błędów doszłam jednak w końcu do mojej wymarzonej kompozycji. Stanęło na wanilii, jaśminie, bergamotce i …pudrze. Tak, też się zdziwiłam ale coś takiego jak zapach pudru w płynie istnieje. Teraz na okrągło z nich korzystam, bo zapach jest na prawdę “mój”. Jeśli chcecie sprawić komuś bliskiemu prezent – zajrzyjcie tutaj. Samo przeżycie komponowania własnych perfum jest wyjątkowe, nie mówiąc o perfumach samych w sobie.
Był we wrześniu jeszcze jeden ważny powód dla którego ruszyłam się z przyjemnością z domu. Otóż kilka dni temu odebraliśmy długo wyczekiwane klucze do naszego nowego domu! Prace nad wykończeniem i wystrojem trwają w najlepsze udało nam się wreszcie z moim partnerem uzyskać porozumienie co do kolorystyki – będzie ciemne drewno na podłodze i biało – szaro – błękitne ściany oraz meble. Na wizualizacjach wygląda to pięknie, jak będzie wyglądać w praktyce – to się okaże. W ten weekend czeka nas pierwsze rozeznanie materiałów.
Zdecydowaliśmy się na jedno małe wnętrzarskie szaleństwo – w jednym z hoteli podpatrzyliśmy mech ścienny i postanowiliśmy sprawić sobie taki do łazienki, żeby trochę ożywił wnętrze. Mech chrobotek (cudowna nazwa!) jest prawdziwy, choć już “biologicznie nie żywy”, nie trzeba go podlewać, przycinać, właściwie nie trzeba z nim robić nic. Trzy razy upewniałam się też, że nie powinny się w nim pojawiać żadne żywe stworzenia i postanowiłam zaryzykować. Jeśli jesteście ciekawi jak to wygląda w praktyce, to kilka zdjęć możecie zobaczyć tutaj.
Oprócz planowania przyszłości, znalazłam też ostatnio całkiem sporo czasu na powspominanie miłych chwil sprzed kilku miesięcy, robiąc własnoręcznie albumy. Mój początek z project life był niemrawy. Wkładałam te zdjęcia do koszulek, uzupełniałam kolorowymi karteczkami, ale jakoś brakowało temu wszystkiemu wspólnego mianownika. No i dopiero ostatnio, wyposażona w całe stado kolorowych naklejek i podrukowanych kart – zaczęłam próbować z większą śmiałością łączenia kolorów, wzorów, faktur.
Odeszłam wreszcie od schematycznego myślenia, że skoro koszulka ma wymiar 10×10, to musi się w niej znaleźć zdjęcie o tym wymiarze. Mogę coś obciąć, coś dokleić, nadać charakteru, skontrastować dwa żywe kolory i wszystko układa się w przemyślaną całość. Wreszcie załapałam! A jak już załapałam… to wciągnęło mnie na całego. Małą próbkę możecie zobaczyć poniżej. W tym tygodniu musiałam aż uzupełniać zapasy koszulek i naklejek, bo zaczęło świecić pustkami.
Kończę tradycyjnie garścią wrześniowych linków godnych polecenia:
- niezwykle spodobały mi się filmy Kasi z bloga Worqshop o tym, jak prowadzić bullet journal – tutaj jest jeden, a tu drugi, a tu jeszcze artykuł. Postanowiłam sama spróbować tej metody planowania, ale o tym za chwilę.
- Dech mi zaparło, jak zobaczyłam jakie cuda w swoim bullet journalu tworzy Magda z My Pink Plum
- Bardzo ciekawy artykuł, który przypomniał mi, że jak zadaję pytanie, to mam wytrzymać te kilka sekund w oczekiwaniu na odpowiedź, zamiast po 2-3 sama sobie odpowiadać lub parafrazować pytanie.
Będzie w październiku
Zdradziłam już przed chwilą pierwszy plan na październik – zaczynam bullet journal. Ta metoda spodobała mi się z kilku powodów. Po pierwsze – mogę ją w 100% dostosować do siebie, a w każdym innym “sztywnym kalendarzu” zostają mi puste strony, których nie wykorzystuję. Prawda jest taka, że do planowania codziennych spotkań używam głównie narzędzi elektronicznych. W pracy mam Outlooka, by mój kalendarz mogli widzieć inni i umawiać się ze mną po prostu wrzucając zaproszenie, które przyjmę lub odrzucę. Spotkania prywatne z kolej zazwyczaj zapisuję sobie w telefonie, bo mam go zawsze przy sobie i mogę wszystko szybko sprawdzić. Nie mam nawyku noszenia ze sobą notesu zawsze i wszędzie i mi to odpowiada.
Po drugie – codzienne rzeczy do zrobienia zapisuję raczej na pojedynczych kartkach, które po odhaczeniu wszystkich punktów wyrzucam, albo planuje od razu czas na ich zrobienie w elektronicznym kalendarzu . Nie lubię potem nosić ze sobą pobazgranych i pokreślonych nieaktualnych zapisków, no bo w sumie po co? Po trzecie – potrzebuję notesu, który pewnie będę trzymać w domu i w którym będę planować, notować i odhaczać bardziej długoterminowe cele i pomysły, spisywać ważne wnioski – rzeczy do których potem będę chciała wracać.
Przywykłam do spisywania planów i i inspiracji na kolejny miesiąc a potem podsumowywania, co udało mi się zrobić i czego doświadczyć. Zaczęłam dzięki temu zauważać, jak wiele świetnych rzeczy się u mnie dzieje i świadomie decydować, czego zamierzam się podjąć, a czego nie. Ten element na pewno znajdzie się w moim bujo. Będzie też na pewno lista książek do przeczytania, czy potrzebnych ubrań i dodatków. Od pewnego czasu patrzę na moją garderobę bardziej świadomie i nie czuję już potrzeby, żeby iść na zakupy, bo “może znajdę coś ładnego”. Teraz idę na zakupy, bo “potrzebuję białych spodni i sandałów”. Robię od czasu do czasu inwentaryzację w szafie i wtedy decyduję, co wyrzucić, a co dokupić. Rzeczy do dokupienia spisuję i potem ich konkretnie szukam podczas zakupów.
Kolejnym elementem, który podpatrzyłam w filmie Kasi i bardzo mi się spodobał jest “codziennik”, czyli zapisywanie jednego – dwóch zdań podsumowujących dany dzień. Ważnych wydarzeń, przemyśleń, miłych chwil. Do tej pory robiłam takie podsumowanie w myślach – teraz zamierzam przelewać na papier. Trochę jak mini pamiętnik. Uwielbiam taką wieczorną chwilę refleksji.
Oprócz tych elementów pewnie “w praniu” wyjdą kolejne, które będę chciała wykorzystać w moim bullet journalu. Jest jeszcze ostatni powód, dla którego porwała mnie ta metoda planowania – lubię otaczać się ładnymi rzeczami, podłubać w papierze, podoklejać, stworzyć coś miłego dla oka. Będę więc mieć kolejną okazję do zabawy plastycznej. Zobaczymy z jakim efektem:).
Na wrzesień nie planuję zbyt wielu aktywności, bo jedna z nich pewnie zajmie mi znaczącą część wolnego czasu – załatwianie wszystkich spraw związanych z domem. Zaczynając od formalności, przez milion decyzji dotyczących materiałów wykończeniowych, przymiarki do konkretnych mebli, prace związane z ogrodem (tak! będę mieć swój mały ogródek!) i pewnie jeszcze trochę formalności. Z uwagi na to, że oboje pracujemy i za grosz nie znamy się na budowlance, zdecydowaliśmy się powierzyć nadzór nad pracami w ręce profesjonalistów, ale przecież nikt nie będzie za mnie wybierał koloru kafelek.
Kolejna rzecz na którą czekam z wielką cierpliwością to… początek mojej edukacji na profesjonalnego coacha. Po (zbyt)długim zastanawianiu się, czy na pewno uda mi się pogodzić naukę z pracą (bo nie zamierzam jej wcale rzucać) i jeszcze przy tym mieć wystarczająco czasu na odpoczynek – zdecydowałam się. Marzę o tej nowej dziedzinie już od dość dawna i wreszcie postanowiłam przestać te marzenia odkładać. Konkretnie postanowiłam mniej więcej wtedy, kiedy napisałam tekst Wyzwanie: zawsze chciałam/chciałem. Jeśli nie do końca wiecie, czym jest ten coaching to zapraszam do lektury tego artykułu.
Bardzo interesujące wyzwanie czeka mnie też w pracy. Oprócz zwiększania sprzedaży, planowania nowych strategii i wcielania ich w życie mam jeszcze jeden ważny obowiązek – budowanie organizacji. To dla mnie niezwykle ekscytująca dziedzina, bo dotyczy ludzi. Organizacja jest oczywiście pojęciem abstrakcyjnym, tak na prawdę mówimy o zbiorze osób, który z uwagi na swoją kulturę, procesy, cele zachowuje się w określony sposób. Jak sprawić żeby organizacja była nie tylko bardziej efektywna, ale też rozwijała w sobie ducha, zaangażowanie, odwagę, odpowiedzialność? Trzeba aktywnie budować jej kulturę. I nad tym zamierzam właśnie pracować.
W październiku nie zabraknie też czasu na jesienne przyjemności. Na pewno czeka nas sporo spacerów i zbieranie kasztanów (uwielbiam to robić!), wiele filiżanek aromatycznych podwójnych espresso w ulubionej kawiarni i duuuużo tarty ze śliwkami. Marzy mi się jakiś weekendowy wyjazd na łono natury. No i zamierzam na całego korzystać z uroków miejskiego życia, po 4 tygodniach spędzonych w domu.
A Wy – jakie macie plany na październik?