Nie można tak w kółko tylko o tym rozwoju osobistym… trzeba się też wyluzować! Dzisiaj mój prywatny przepis na udane wakacje + kilka zajawek ciekawych książek. A kiedy Ty wybierasz się na urlop i jak zamierzasz go spędzić?
Nigdzie się nie spieszę i nic nie muszę
W wakacje słowo „trzeba” znika z mojego repertuaru. Wykreślam ze swoich planów wszystko na co nie mam ochoty. Argumenty „tu jest tyle do zobaczenia, szkoda czasu na siedzenie w hotelu” kompletnie do mnie nie przemawiają, jeśli mam ochotę akurat posiedzieć na tarasie i wypić kawę. Wakacje są dla mnie i to ja decyduję jak spędzam ten czas, nie autor przewodnika. Nie wiem jak udało się to takiemu zadaniowcowi jak ja, ale przestałam myśleć o tym, co mnie ominie jeśli w wakacje nie będę aktywna na 100%. Teraz skupiam się na tym, co zyskuję i bardzo Wam to polecam.
Czytam jak wariatka
Nie lubię wyzwań typu „przeczytaj 10 książek w 10 dni”. Zabiera mi to przyjemność z czytania, spieszę się, denerwuję, że nie zdążę, narzucam na siebie jakieś sztuczne bariery – po co mi to? W tym roku założyłam sobie jednak, że chciałabym czytać zdecydowanie więcej. Zrobiłam listę książek, które mnie zainteresowały i… zaczęłam. W międzyczasie do listy dopisuję kolejne intrygujące tytuły . Okazało się to strzałem w dziesiątkę.
Nie myślę o tej liście, jak o „must read”, czyli celu samym w sobie. Na bieżąco wykreślam i dokładam kolejne pozycje. Jeśli coś mi się nie spodoba, odkładam i nie kończę (to u mnie nowość!). Kiedy jednak doczytuję jedną książkę i widzę na liście kolejną intrygującą pozycję, na myśl o której szybciej bije mi serce – sięgam po nią od razu. Chyba w tym tkwi sekret wzrostu książkowej konsumpcji. Zachęcam zatem do stworzenia listy książek, które chcesz przeczytać.
W wakacje bywam też bardziej spontaniczna;) – tak było i tym razem. Buszując w Empiku odkryłam kilka ciekawych pozycji:
„The Book of You” – to książka do przeżywania, nie do czytania. Opiera się na zasadzie mikroakcji (czyli krótkich czynności do wykonania w kilka minut) z 4 dziedzin: ruch, jedzenie, umysł, relacje. Codziennie wybieramy akcję, którą zrealizujemy. Nie są to skomplikowane czynności, nie zajmują wiele czasu, sprawiają jednak, że zaczynamy patrzeć inaczej na te małe momenty. Dzisiaj na przykład moim zadaniem jest obserwować pogodę i znaleźć jak najwięcej pozytywów, że jest taka, a nie inna. Wczoraj pisałam swoje 3 przykazania (1. dbam o siebie, 2. słucham innych uważnie, 3. spełniam swoje marzenia), przedwczoraj przez 2 minuty oddychałam przeponą. Książka idealnie trafiła w moje uwielbienie dokonywania pozytywnych zmian małymi krokami, a do tego jest pięknie wydana.
„Jesteś marką” – to z kolei jedna z najlepszych książek o rozwoju osobistym, które miałam okazję przeczytać. Niech nie zmyli Cię tytuł – nie chodzi o to żeby się lansować, pozować na kogoś innego albo zamieniać się w produkt. Wręcz przeciwnie – chodzi o to żeby być sobą. Autorka poprzez liczne pytania i ćwiczenia skłania do refleksji na wiele poważnych tematów: jakie są nasze życiowe cele i misja; jaką osobą chcemy być i co robimy, aby faktycznie tak się stało; na co pożytkujemy swój czas i energię. Pojęcie “marka” jest tu tożsame z naszą reputacją, w którą inwestujemy (lub nie) każdego dnia, żyjąc zgodnie z przyświecającymi nam wartościami. W głowie kołacze mi już osobny post poświęcony tej książce, tymczasem gorąco polecam.
„Narysuj swoje myśli” – jak tylko zobaczyłam okładkę i przejrzałam zawartość – musiałam kupić. Uwielbiam uczyć się rzeczy, o których nie mam bladego pojęcia (rysowanie zdecydowanie do nich należy), a które potem przydają mi się w życiu. Myślę, że tak właśnie będzie z wizualizacją pomysłów. Dam znać jak przeczytam.
„Jak przestać się martwić i zacząć żyć” – rozpływałam się już nad kultową książką Dale’a Carnegiego „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi”. Bez wahania postanowiłam zatem sięgnąć po kolejną pozycję jego autorstwa. Początkowo celowałam w podręcznik dobrego przemawiania, stwierdziłam jednak, że ostatnio uczestniczyłam w kursie na podobny temat i lepiej najpierw popracuję nad wdrożeniem w życie tego czego się tam nauczyłam, zamiast pakować do głowy kolejną dawkę wiedzy. Stanęło zatem na tej pozycji o niezwykle chwytliwym dla mnie tytule, bo ja jestem z tych martwiących się na zapas;).
Tych, którzy pamiętają moje deklaracje o spędzaniu wakacji z beletrystyką zamiast literaturą rozwojową uspokajam, że w między czasie zdążyłam przeczytać trylogię Harlana Cobena z Mickey’em Bolitarem.
Delektuję się jedzeniem
Na co dzień mam raczej mało okazji do delektowania się wyszukanymi pysznościami (cieszę się za to tymi prostymi, np. owocami i kawą). Gotowanie opanowałam na mocno podstawowym poziomie i nie mam większych ambicji, stołówka biurowa nie dostanie raczej nigdy gwiazdki Michelin, a w restauracjach bywam rzadko. Za to w wakacje… przestawiam się z jedzenia na smakowanie. Wybieram miejscowe specjały, smaki z dzieciństwa (gofry nad morzem to klasyk!), dania sezonowe. Pozwalam sobie na trochę szaleństwa. Nigdzie się nie spieszę, cieszę się smakiem. No i nie ukrywam, uszczęśliwia mnie fakt, że nie muszę potem zmywać!
Dbam o siebie jeszcze bardziej!
Do dbania o swój umysł zachęcam Was codziennie ale…ciało też mamy tylko jedno! I jest to sfera w której brakuje mi żelaznej konsekwencji. Ręka do góry kto ma podobnie? Widzę las rąk, bo przecież na co dzień jest tyle „ważniejszych spraw”. Moje największe postanowienie, to zadbać o ciało równie dobrze, jak o umysł. Składa się na to kilka kroków, które zaczęłam z wielką pieczołowitością realizować na wakacjach (no bo nie jeśli teraz to kiedy?).
Po pierwsze: kręgosłup. Siedzący tryb pracy daje się we znaki, ostatnio zaczęłam regularnie chodzić na jogę, ale przestałam używać klęcznika zamiast krzesła i niestety kręgosłup znowu odmówił posłuszeństwa. Postanowiłam zatem zabrać się za gruntowne porządki w tym zakresie i rozpoczęłam regularne sesje z fizjoterapeutą. Masaże pomagają rozluźnić mięśnie i na pewno będę je kontynuować, ale w moim przypadku trzeba zadziałać bardziej kompleksowo. Pierwsze efekty (po 2 sesjach!) są zdumiewające! Jeśli zatem łupie Cię w krzyżu – nie czekaj aż będzie gorzej i pewnego dnia się nie wyprostujesz, tylko marsz do dobrego fizjoterapeuty.
Po drugie: SPA każdego wieczora. Spokojnie, nie chcę Cię zrujnować – mam na myśli domowe SPA. Na co dzień nie poświęcam na zabiegi kosmetyczne zbyt wiele czasu, robię konieczne minimum. W wakacje przypominam sobie jednak, że uwielbiam pachnące mazidła z naturalnych składników i że mam więcej czasu, żeby o siebie bardziej zadbać. Do gry wchodzą zatem wreszcie regularnie peelingi, maseczki, ampułki, masła do ciała i wakacyjny zapach, którym oblewam się od góry do dołu (moje najnowsze odkrycie to woda toaletowa o zapachu werbeny).
Uwielbiam kosmetyki Pat&Rub (aktualnie w Sephorze w wyprzedażowych cenach!). Nie są tanie, stosuję tu jednak tą samą zasadę, co w przypadku ciuchów – zminimalizowałam objętość kosmetyczki, ale inwestuję w lepszą jakość. Do moich ulubieńców należy cukrowy peeling otulający, bogate masło do ciała i właśnie dołączyła do tego grona Ekoampułka nawilżająca.
Po trzecie: sport. No tu obiecywałam sobie wiele, ale musiałam wziąć poprawkę na kręgosłup. Trudno mi zacząć regularnie ćwiczyć, w wakacje mam jednak zdecydowanie mniej wymówek. A jak zacznę i organizm poczuje endorfiny wysiłkowe, to potem jest już z górki:).
Gapię się na niebo, morze, ludzi
To jest moja ulubiona rozrywka wakacyjna. Kiedyś jak na minutę zabrakło mi laptopa, komórki czy książki – nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Kompletnie nie umiałam się nudzić! Teraz mam nowy sposób. Polubiłam go na tyle, że wygrywa z komputerem i komórką. Z książką jeszcze nie:). Lubię tak sobie po prostu usiąść i pogapić się na to, co dzieje się dokoła. Na zwierzęta, liście, które ruszają się na wietrze, fale, sunące chmury, spacerujących ludzi (tu staram się zdecydowanie nie przekraczać granicy dobrego wychowania i cudzej prywatności). Bardzo mnie to odpręża.
Śpię do woli
Niby taka oczywista oczywistość, a jednak nie mogę pominąć. Budzikom w wakacje mówię stanowcze nie. No dobra – to dotyczy wakacji stacjonarnych, bo zdarzało mi się w wakacje wstawać o 3 w nocy, żeby podziwiać wschód słońca nad wulkanem w Indonezji. Było warto. Ale jeśli wypoczywam w jakimś hotelu – śpię tyle ile potrzebuję. A zdarza się, że potrzebuję kilkanaście godzin.
Nic to, że przegapię śniadanie, że szkoda dnia i że inni wyruszają na wycieczkę w miasto. Organizm mówi, że potrzeba snu, to ja go słucham. Zazwyczaj pierwszy tydzień to reset, kiedy się regeneruję, a w drugim tygodniu już budzę się o wcześniejszych porach. Nie myśl sobie, że na co dzień zarywam noce – co to to nie! Po prostu potrzebuję dużo snu i w wakacje zawsze ładuję baterie, nawet jeśli poza nimi sypiam regularnie po 8 – 9 godzin.
Robię porządki w głowie i notatkach
Ale nie w przedmiotach. Przeglądam zdjęcia, decyduję które wywołać. Spoglądam na listę książek, które chciałabym przeczytać. Notuję, o jakie pozycje chciałabym uzupełnić moją szafę. Przeglądam kalendarz na najbliższe 3 miesiące, planuję wyjazdy, spotkania. Zastanawiam się, jakie umiejętności chciałabym nabyć, na jakie szkolenia dołączyć. W tym roku po raz pierwszy zrobię też podsumowanie i plany blogowe. Zazwyczaj wszystkie te czynności wykonuję na zakończenie wakacji. Patrzę wtedy „na świeżo” i rozpoczynam nowy etap z kopyta.