Zastanawialiście się kiedyś, co przesądza: porażka czy sukces? Jakie “magiczne” składniki decydują o tym, że jednego dnia świętuję wygrany przetarg, a kolejnego ciskam gniewne spojrzenia, bo właśnie dowiedziałam się, że konkurent był lepszy?
Kilka oczywistych przyczyn od razu przechodzi mi do głowy:
1) po prostu tym razem nie mogło się udać – bo ktoś inny był lepszy, bo dowiedziałam się o konkursie za późno, bo szukali kogoś o innym profilu. Zawsze jakiś procent przyczyn leży kompletnie poza nami i nie mamy na niego wpływu. Trzeba to zaakceptować.
2) wiedza, umiejętności, doświadczenie – tu już wszystko zależy ode mnie. Jeśli wypracowałam sobie przewagę nad konkurencją szkoląc się u najlepszych, praktykując, popełniając błędy i wyciągając z nich wnioski – szanse na sukces rosną. Jeśli nigdy nie miałam w ręku rakiety tenisowej i ruszam na kwalifikacje do Wimbledonu, to pozostaje liczyć na..
3) …szczęście – kolejny czynnik poza naszą kontrolą. Czy nam się to podoba czy nie, często decyduje o sukcesie i porażce. Ale szczęściu można pomagać:)
4) nastawienie i zaangażowanie – to czy podchodzę do projektu gotowa “wypruć sobie flaki” (metaforycznie, zdrowie najważniejsze!!!), czy z założeniem “a nuż się uda ugrać coś małym kosztem” ma znaczenie. Rozmawiając pierwszy raz z człowiekiem o przedsięwzięciu, który przynosi, zwracam uwagę przede wszystkim na zaangażowanie – wszystkiego innego można się nauczyć, a zaangażowanie się ma lub nie. I to robi wielką różnicę. A jeszcze lepiej jeśli zaangażowaniu towarzyszy…
5) …wiara w siebie – bingo! I właśnie o tym chcę pomówić dziś!
Cofnijmy się o kilka lat…
Wrześniowy, słoneczny poranek. Jedziemy z koleżanką do biura moją granatową strzałą (albo raczej strzałką;)). Dziś nasz wielki dzień – po trzech miesiącach praktyk, będziemy przedstawiać zrealizowane projekty, osiągnięte rezultaty, rekomendowane rozwiązania. Na spotkanie przyjdzie nie tylko nasz przełożony, ale także szef działu, dyrektor sprzedaży i przedstawiciele kadr. Między innymi na podstawie tych krótkich prezentacji będą decydować, czy otrzymamy ofertę stałej pracy, czy podziękują nam za dotychczasowe zaangażowanie i pożyczą powodzenia w dalszej karierze… gdzieś indziej. Gruba sprawa – w końcu skończyłam właśnie studia, przeniosłam się do Warszawy i muszę za coś żyć, a te praktyki na prawdę mi się podobały. Trzeba się zatem postarać. Już wtedy intuicyjnie czuję to, co będę potwierdzać przez kolejne lata po każdej udanej i nieudanej prezentacji czy spotkaniu – liczy się wiara w siebie. Nie wystarczy, że zrobiłam dobrą robotę, muszę jeszcze ją i siebie umieć sprzedać.
Wyobrażam sobie, jak chciałabym się zaprezentować: całą sobą pokazać, że wiem co robię. Nawet jeśli to nie do końca prawda, bo jestem w takiej sytuacji pierwszy raz w życiu – oni nie muszą tego wiedzieć. Jeśli chcę przekonać publikę do pomysłu, który przynoszę – muszę być pewna siebie i bez wahania opowiedzieć, dlaczego moje rozwiązanie jest najlepsze. Całe szczęście, że wiele wysiłku włożyłam w opracowanie rekomendacji, zatem na prawdę wierzę, że nie sprzedaję bubla. Tylko jak tu wzbudzić w sobie taką pewność, kiedy wewnątrz cała dygocę, tak bardzo mi zależy, a tak mało jestem doświadczona?
Stosuję kilka trików:
Dzień wcześniej kilkukrotnie powtarzam prezentację na głos – dzięki temu nie będę dukać i zapamiętam, co mam do powiedzenia w rozsądnej kolejności. Wypisuję potencjalne pytania i zastanawiam się nad odpowiedziami – nie zaskoczą mnie! Zbieram też wywiad. W końcu inni przechodzili podobne próby już wcześniej, może podpowiedzą coś istotnego?
Zastanawiam się, co najgorszego może mnie spotkać, jeśli się nie uda – okazuje się, że w sumie nic takiego. Znajdę inną pracę, świat się nie zawali. Wypuszczam w ten sposób trochę powietrza z nadmuchanego balona moich strachów i ambicji. Wolę rozbroić tą bombę teraz, niż wyrywać włosy z głowy pięć minut przed prezentacją. Strachy i zwątpienia wrócą właśnie wtedy, żeby siać ziarno niepewności, ale będę już wiedzieć, jak je przegonić.
W dniu prezentacji staję rano przed lustrem i bezceremonialnie mówię do siebie: “jesteś dobra, bardzo dobra i dzisiaj właśnie to pokażesz. Wejdziesz tam i sprawisz, że zaczną się zastanawiać, jak do tej pory ta firma działała bez Ciebie”.
Ubieram się tak, jak chcę być odebrana – rurki i sweterek dzisiaj zostają w szafie, kobieta sukcesu nosi ołówkową spódnicę, białą koszulę w granatowe paski i szpilki (takie ot moje wyobrażenie). Nikt mnie po ubiorze oceniał nie będzie, ale to dodaje mi pewności siebie.
Teraz czas na tajną broń. W samochodzie puszczam na pełny regulator energetyczną piosenkę (wtedy zdaje się padło na hit Beyonce “Sweet dreams”, ale potem odkryłam znacznie lepsze kawałki do motywacji: Eye of a tiger, I’m a survivor, I will survive, Tubthumping, Don’t stop me now, Footloose, Lose yourself). Od razu czuję przypływ mocy, lepiej nie stawać mi teraz na drodze.
Po wejściu do biura widzę grupkę kolegów i koleżanek, którzy czekają na swoją prezentację. Poddenerwowani opowiadają mi o Gabrysi. Biedaczka wchodziła jako pierwsza i nie poradziła sobie z lawiną pytań. Takie opowieści zaczynają mnie stresować więc… idę na drugi koniec biura. Niepotrzebne mi teraz nakręcanie myśli “co może się nie udać”. Zamiast tego robię w głowie treningowo listę 10 powodów, dla których mi się powiedzie i od razu czuję się lepiej.
Nagle zaczepia mnie bardziej doświadczony kolega i pyta o nastrój przed prezentacją. Świetnie – odpowiadam – wejdę tam i przekonam ich, że jestem najlepsza. Jestem przygotowana, wygadana i inteligentna, rozbiję bank. Kolega robi wielkie oczy wyraźnie zaskoczony, spodziewał się raczej odpowiedzi w stylu: boję się jak cholera, inni zrobili lepszą prezentację, a podobno padają bardzo trudne pytania. Rozumie jednak, że to mój wewnętrzny doping – afirmacja, sposób, żeby się zmotywować i trenować pewność siebie, nawet jeśli podpada pod zaklinanie rzeczywistości.
Wreszcie nadchodzi moja kolej. Czekam przed wejściem i przechodzę w tryb zadaniowy. Przypominam sobie jak chcę wypaść, jak zamierzam być odebrana. Nie daję się porwać lękom i natrętnym myślom, które próbują zachwiać moją wiarą w siebie.
Wchodzę. Staję wyprostowana (ramiona w dół, broda do góry, pierś do przodu i od razu czuję +5 punktów do pewności siebie), na obu nogach, nie przestępuję z prawej na lewą, nie owijam jednej wokół drugiej – nie staram się w końcu o pracę w cyrku! Odkładam długopis, żeby nim nie pstrykać. Z całych sił staram się emanować spokojem i operować donośnym, relatywnie niskim i stabilnym głosem. Mówię też wolno (po to poprzedniego dnia trenowałam!), po każdym pytaniu daję sobie chwilę, żeby przemyśleć odpowiedź, zamiast naprędce miotać bezsensowne frazesy. Nie mówię za dużo, nikt tu nie przyszedł słuchać mojego słowotoku, tylko poznać konkrety. Słucham, czego dotyczy pytanie, żeby odpowiedzieć precyzyjnie, a nie ogólnikowo. Jedno z pytań mnie zaskakuje – zgodnie z prawdą przyznaję, że nie jestem w stanie od ręki na nie odpowiedzieć, ale to bardzo interesująca kwestia – w ciągu najbliższego dnia ją zgłębię i przedstawię wnioski. Patrzę rozmówcom w oczy (a właściwie w jedno oko lub punkt pomiędzy oczami – dla drugiej strony różnica jest niewidoczna, a wtedy moje źrenice nie biegają nerwowo pomiędzy jednym a drugim okiem rozmówcy).
Po wyjściu koledzy pytają jak mi poszło. Nie wiem do końca – sporo rzeczy można by poprawić, ale zamiast szukać dziury w całym odpowiadam po prostu “dobrze”. Po co mam sama sobie robić krecią robotę i podkopywać swoją “markę”? Zwłaszcza, że tak na prawdę moje odczucia mogą być bardzo mylne, nie ja tu oceniam.
I wiecie co? Dostałam tą robotę! Jakiś czas później dowiedziałam się, że wypadłam bardzo dobrze i odebrano mnie dokładnie tak jak chciałam – jako pewną siebie i konkretną osobę. Zapracowałam na to dobrym przygotowaniem, ale bez magicznego składnika wiary w siebie, nie uzyskałabym zamierzonego efektu. Przekonałam się o tym przy wielu późniejszych prezentacjach, do których merytorycznie byłam przygotowana znacznie lepiej, ale nie poświęciłam wystarczająco czasu na motywację, trening wiary w siebie i w efekcie poniosłam sromotną porażkę. Nie róbcie sobie tego, tylko wsiadajcie w czołgi i jedźcie po to czego pragniecie!
A na koniec jeszcze jedna myśl, o której sama często zapominam – porażki też są ważne i konieczne! Powyżej, na potrzeby artykułu, opisałam Wam swój sukces, ale porażek mam na koncie również wiele i…cieszę się z nich. Czy gdybym nie dostała łomotu w ankiecie po pierwszym szkoleniu, które prowadziłam, wiedziałabym co poprawić i kolejne szkolenie poszłoby śpiewająco? Na pewno nie! Czy gdyby klient nie odrzucił oferty którą mu przyniosłam, umiałabym się cieszyć, kiedy przyjął tą następną i z uznaniem powiedział, że do tej pory nie doświadczył tak dobrej obsługi? W życiu! Lubię wygrywać, każdy lubi. Ale, mimo całej złości i rozgoryczenia, doceniam także przegrane.
Porażki czynią mnie mądrzejszą i pozwalają doceniać sukcesy. Myślcie o nich w ten sposób, a stanie się magia. Powodzenia!
PS. Pisząc ten post przesłuchałam jeszcze raz wszystkie moje motywacyjne piosenki i dostałam takiej mocy, że nie ma siły – jadę czołgiem po moje cele. Macie takie piosenki, które podobnie na Was działają? Podrzućcie koniecznie w komentarzach!